Urodzony w 1969 r. w Mikołowie, poeta i scenarzysta filmowy. Redaktor pisma Arkadia, dyrektor Instytutu Mikołowskiego. Debiutował w 1993 arkuszem poetyckim Zachodzenie za siebie. Laureat Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jana Śpiewaka1994. Współscenarzysta filmu Wojaczek Lecha Majewskiego, w którym wystąpił też jako aktor. Redaktor książki Reszta krwi - wiersze nieznane, zawierającej niepublikowane wiersze Rafała Wojaczka.
Przester (2009)
Szereg zerwań (2011)
Pola toku (2013)
Inwersje (2016)
Prask (wybór wierszy w języku czeskim, 2017)
Bezgrunt (2019)
Gdzieniegdzie (2017) - tom prozy
Trasa progu - wybór wierszy (1995-2020) - (Instytut Mikołowski, 2020)
_________________________________________________________________________________________________
ROZKŁADY
Ucho jak zgasły wawrzyn odrzuca nieprzemielony dźwięk, dźwięk nie jest
Od ponad tygodnia czysty, tylko skłócony i czerstwy, rozszczepia się na echosine
Dale, wczepia w mikę fali, i już jesteśmy tylko w pojedynczym spadzie
Wiecznego zagrzebywania się w stałej klatce gliny, z maseczką grymasu na
Popękanej twarzy, oddalonej o wiorsty rosnącego wyciszenia księżyca, ledwo
Stukającego swym szpicem w przymrozek naszego piwnicznego wykuszu.
Byłeś i cię nigdy nie ubyło. Jesteś nadal. Jesteś i cię nie ma. Lekkie stękania
Twojego wózka zawsze wyrywały mnie z gorączki odrętwienia, zabliźnialiśmy
Się w migotliwym rzucie danego tematu, aktualini i przeszli, od rana do
Rana, zawsze obok, w jednym i drugim pokoju, oddzielnie i natychmiast,
W dygocie zimna odnajdywałem cię niecałego, jak łuna osiadłego, na temblaku
Przejechania wszystkich metrów mieszkania, w porze niedozowanej, odkrytej
Jak zasuszony wrzos. Zamieć tego widzialnego świata jest falistym kręgiem
Prędko pochłaniającym każdy krok, kropkujący puste miejsca, i jak wąski ślad
Bieżnika twoich opon, ścięty jest tedy niejeden, swobodny lot, szpadel zaś
Najważniejszym narzędziem, kopiącym każdemu, wykupiony na dwadzieścia
Lat, odór grobu, u nasady jazgotu wyłuskującego ostatni skrawek mózgu
Z czaszki, w chłodni więc się i tak każdy z każdym spotka, na stałe przywita
I pożegna, nie przeżegnawszy żadnej strony, gdyż czegoś takiego jak ona
Już nie ma, jest tylko wąskie koryto wyjścia, prostopadłego zsypu tego życia,
W rosnącym tu i teraz zaduchu odchodzenia, krzepnięcia jak popiół i skład.
Wykopany rów jest jak niedocieczony nów, w tym nieprzestawnym szyku
Jesteśmy tylko cienistymi świadkami małości każdego okrążenia ziemskiej kuli
U nogi stołu, marnych zasobów, jaki ma każdy worek miasta, wejrzeń nie danych
Wszak wybranym, a tylko przypadkowo przyszłym na ten cerowany świat, by
Mogli w nim się rozepchać i napchać, jak jakiś ptak dać się unieruchomić w
Statycznym przepływie przez szlam wyboru czy rudę braku. Tyle mam teraz
W sobie współczucia, co gram cyjanku potasu dla tego, kto po niego sięga,
Bo wyraźny moment niepogodzenia się z zeszłą lawiną, która zmiotła najmniejszy
Kąt twego bycia, nie jest nawet kłem rozpruwającym kaftan tego dnia, gdzie
Idzie się na czole konduktu, w aurze marszu ostatniego pożegnania, w przepoconym
Łopocie nieruchomego poruszenia, w magnetycznym osuwaniu się w stronę
Szczerzącej krawędzi zejścia o dwa metry w dół, na zawsze, na chwilę, kiedy
Nie ma już żadnego innego południka, niż ten kolec w gardle, owa sucha gruda
Oddechu. Rabunkowa praca znoju. Zdjęcie sufitu węższego niż uciekająca spod
Niego podłoga. Pochmurna naturo naszych starć z przeciwieństwem czającym
Się na smukłym końcu skrzydła, którym sterujesz, weź nas pod swój szorstki
Włos, na wieczne odpoczywanie do zaświatu, gdzie nie skrzypi już żaden zawias
Poniesionych strat, niepodliczonych utrat, a jego drzwi są domykane jak klapa
W kominie, na osuwisko niewyznaczonych dat, na rogatki miast, na wysypiska
Śmieci, gdzie życie toczy się jak wieniec w szarfach kondolencji, niczym
Chyża krew w tętnicach aort serdecznych, długich jak wystające trzonki mroków,
W krótkiej pogoni za chimerami wspaniałych widoków na wąskie cyple, rzucone jak
Kładka w lazurową szadź morskich kurortów, pól skąpanych słońcem obfitszym
Niż prognozowany co dzień nieśmiały skalpel światła, tnący nam nieustannie skórę,
W siodle mapy tego kraju, zapędzanego w swój kozi róg coraz bardziej przewężającego
Się braku wyboru, przez osiłków rodem z wodewilu dla grabarzy, w ciągłym zwarciu
Z makatkowymi miazmatami haseł o potędze czegoś tam, tworu lubego sercu, w szczerbcu
Zakutych jak butwiejąca w rurze szmata. Bywa więc i tak.Wiatr goni trawy. Żyjemy od dołu.