Maciej Melecki "Trasa progu" - wybór wierszy (1995-2020)

Wiersz Meleckiego otwiera się na spekulatywne medytacje, uruchamia szybki montaż wrażenia i jego sankcji, impulsu mimetycznej negacji i gramatycznej reprezentacji utajonych procesów psychicznych, których styk daje efekt w postaci coraz bardziej złożonych, wielokrotnie znoszących się wzajem tez i podejrzliwych domniemań, które wystawiamy światu jako naszą jedyną rację bytu. Prezentowane w niniejszym wyborze wiersze to – w przeważającej mierze - w pełni dojrzałe realizacje poetyki jawnego snu języka, który wyprowadzany jest w puste pole poszukiwania desygnatów dla kłączastej struktury nazw, pod którymi czai się zaledwie nic. Jakże bliskim, w tych tomach, protagonistą Meleckiego okazuje się Tadeusz Różewicz, zaświadcza fakt, że imiona pustki - których przypadków i odmian uczył przez całe swoje dzieło Różewicz - w poezji Meleckiego odnajdują się na nowo, w oryginalnej frazeologii i prozodii, i stają naprzeciw siebie w całym bogactwie swojego ontologicznego ograbienia. (…). Pokaźnych rozmiarów wiersze tkane są częstokroć z krótkich, czepliwych zbitek słów, opalizujących wokół nieistniejącego centrum nadawczego, które identyfikować można jedynie poprzez jego rozproszony, widmowy ślad, jaki zostawia język. Jednakowoż zaplot samego zdania następuje, niczym w proustowskim monologu, gdzieś na obrzeżach strony i peryferiach czytelniczej percepcji. Tomy reprezentowane w tym wyborze wieloma wierszami, każą myśleć o Meleckim jako o kontynuatorze i rewelatorze schyłkowej fazy modernizmu, dla którego stygmatyzującymi tekstami stały się późne wiersze Becketta, i od których na dobrą sprawę możemy na nowo myśleć o poezji jako domenie niewyrażalnego. Wiersze Meleckiego są wyraźnie naznaczone wiedzą rozpadu.

 

Krzysztof Siwczyk

(fragment posłowia)

 


 

 

PRZEŻYCIE

 

Dom umarł na wylew żółci. Pękły

naczynia, popuściły nerwy. Serca wybiły się.

Ogólne przekarmienie. Uduszenie własnymi

wymiocinami. Umarli, ale jeszcze chodzą.

Siadają i rozmawiają. Oddychają tym samym

powietrzem, co wczoraj, ukrywając się

w pokojach i w kuchni. Odkręcają wodę

i zapalają gazowe kuchenki. Mieszają zaparzoną

kawę. Przynoszą jedzenie i gazety.

 

Zawsze umiera się przedwcześnie. Nie

przypuszczałem, że tego dożyję. Powoli biorą

mnie za swego. Powoli staję się nimi. W sitku

słuchawki, zamiast odcedzonych słów,

rośnie pokrzywa. Na rogu dywanu grudki

błota przyniesione rano na butach.

Ostatnie muchy leżą już na parapecie.

Rtęć nie wzeszła po ścianie. Oddech stał

się widoczny bez pomocy lusterka.

 

(Niebezpiecznie blisko, 1996)

 

 

 

CZYSTA PRÓBA

 

 

Ludzie, którzy chodzą gdziekolwiek, chodzą za swoimi

potrzebami. Gdyby nie mieli potrzeb, nigdzie by

nie chodzili albo chodziliby mniej. Skoro chodzenie

domaga się wyjaśnień w postaci celu, to

czy cele muszą od razu być jasne?

 

Wszystko tłumaczy się już o wiele prościej, ale niekiedy

też zawilej. Sny pojawiają się i czasami biorą górę

nad jawą. Wówczas nasuwa się pytanie o morze

i fale. Wiatr rozwiązuje najbardziej skomplikowane

węzły i rozwiewa wątpliwości związane z tą barwną

gamą dźwięków, jakimi dała się pokryć seria ruchomych

krajobrazów, i powietrze roi się od spłoszonych ptaków.

 

Kiedyś nie mieliśmy tylu problemów z odbiorem

danej rzeczy, a rzeczy nie odchodziły tak łatwo jak dziś.

Każdy z gości rozumiał skąd wzięło się jego

przybycie, ale żaden nie był pewien, czy może liczyć

na kolejne zaproszenia. To, co dzieje się teraz,

działo się kiedyś, lecz na pewno

nigdy się już nie powtórzy. Nie załamuj się tym.

Po długim sygnale jest miejsce na twój głos.

 

(Przypadki i odmiany, 2001)

 

 

 

WYSIĘG

 

 

Pobywamy w opiece licznych powidoków, przyskrzyniani zarodkami

Pustych schadzek mroku i mułu, w grubej gazie potnego powietrza,

Aby wyjątek mógł dokonywać swych mikrych operacji na

Spójnej tarczy rozpadu. Cząsteczki oddechu są pozbawione

Tlenu, upał grabi każdą zmarszczkę. Ukryte flanki miasta mają

 

 

Jednostronne wyjścia, i ruch jest tylko zwrotny. Nie przybywasz

Niezapowiedziany, każda membrana słuchu czy gestu odsącza

Twój niemy spazm, rozmowy bywają więc wyboiste, dobywane

Jak ciosy, wymierzane w szczękę rozeschniętej treści. Komu należałoby

Wierzyć – stronom niejednego zwidu, spieczonym ogryzkom

 

 

Zdziwień, wielorodnym trudom, jakie wrażane są w rozwarty bok?

Komu wiecznie zależy na uporczywym wtłaczaniu siebie w rozdziawione

Usta, kiedy nic się w nich nie odkłada, albowiem wydarza się to, jak

Gwałtowne walenie do drzwi, w rozkwicie różnokolorowej nicości. Nie

Pamiętaj, a nie będziesz proszony o jeszcze, nie przechowuj nikogo,

 

 

A nie będziesz zapamiętany. Postaci i figury są tylko leistym kształtem,

Kodem nienaświetlonej gliny, czepliwą marą tatuującą się zygzakami

Pod przymkniętą powieką, w zawierusze zawsze minionego

Momentu odstępstwa od sztancy każdej relacji, w sumie, z nikim.

Dziury targują się z dziurami. Dziury zabliźniają się dziurami.

 

 

Jasnowidzący knebel wszystkiego do czego przywierasz, emituje

Ścinki i strużyny obieranych miejsc czy uwag, podtykając warianty

Jednego migotu pędliwie obmierzłego losu. Wytracenie bowiem steruje

Błyskami chwilowych podniet, którym oddajemy się bez żadnej rezerwy,

Wytracenie najdrobniejszego kroku, tkwiące w usztywniającym go bloku.

 

 

(Pola toku, 2013)

 

 

 

 ZŁOGI

 

 

Śnicie mi się oburącz w całym przekroju swego młodszego życia, które

Pominęło próg postawiony w miejscu drzwi na sztorc, stając się

Bliskim wielościanem doczesnego upływu żwirowego światła, słanego

Z kubatur upchniętych w kąty komórek, gdyż nie ma mnie bez was, wy zaś

Przewiosłowaliście brezent dryfu, spod powierzchni wrzącej smoły,

Wchodząc we mnie jak chroniczny pętli pysk. Przedatuj mnie, losie.

Zaludniam odkos w ułamkach tektonicznych zwad. Ledwo wystaję poza

Ścięty kant w zwłoce wymierzonych zdzieleń. Pchli targ roszczeń. Gradowy

Zwał na najniższym stopniu horyzontalnych odejść. Stoimy wobec rwącego

 

Nigdzie, niezanurzeni nawet po kostki w sypkim strumieniu kamienistej drogi,

Poza brzegami, w ośrodkowym punkcie bólu, jakby nawis każdego potknięcia

Nie trwał wiecznie, wobec jedni piołunowych pełni, z każdego miejsca otchłani

Sięgając ponad kikut kierunkujących się samoczynnie przęseł kolejnego

Ugrzęźnięcia w misie stężałych zwrać z laminatem flauty byłego kroczenia

Po pustym kręgu, cienistości wymachu kosy, w rozłamie rygla na spopielonej

Bramie. Wilgotne piszczele ziemistej powłoki odsysają korzeniom szpik.

Oddajemy więcej niż kiedykolwiek dano nam jakąś szansę na wstrzymanie

 

Brzeszczotu kresu, zaoranie swoich szram swobodnym oddechem, zionąc

Sinością prutych dat przemieszczania się po podziałce tego zakrzywienia szczątków,

Łupkowatych oznak przechodzenia obok zapadni każdego kroku, z prostego

Musu, zwykłych potrzeb zwieńczanych niczym innym, w ostatnim akcie

Pierwotnych zakończeń. Innobycie. Inne gnicie. Rozkład zawsze w poprzek

Ten sam. Gdzie są wszystkie wasze cienie, na jakim składowisku tworzą

Dwugarbną hałdę aktywnego swądu ułamki waszych gestów, ruchów, grymasów,

 

Którymi wypełniały się pokoje tej obecnej włosienicy jamy, półmartwego osocza,

Nader znikliwie wytwarzanego przez zautomatyzowany chód, od ściany po

Parapet, od szafki aż pod ościeżnice chłodu, kiedy wasze bure widma przenikają

Szczeble moich kości, w rozeschniętym kopcu zmarniałych roślin i obumarłych

Rzeczy, białej twojej kurtki i szarego blezeru, w którym, siedząc na oparciu

Wózka, wyglądałeś przez kuchenne okno, wypatrując chochoła listonosza, a

Ty byłaś nią szczelnie opięta, gdy stałaś na dole schodowej klatki, wracając z

Cmentarza, i dzwoniąc przez domofon, prosiłaś bym zszedł w urywku swego

 

Osuwania. Fraktale tych haków wczepiają się w galaretowatą jaźń, rozbijając do

Cna ostoje wklęsających nieustannie w azbestowy koc odgonień chmar tamtego,

Bebeszonego brakiem świata, wprasowanego jak wszy w drelichy bieżących,

Ociężałych spraw, gdyż byłem tutaj zawsze w stałym przelocie, doglądając wasz

Rytm, a potem, po jednym z końców, już tylko twój ochryple mierzony puls,

Ciśnienie potasu w wargach żył, u początku zaczynającego się rozwidlania, i

W każdym jego późniejszym paśmie, ubywaniu kresek tchu, wybiegnięciu za tobą,

Kiedy po raz ostatni twoje kostniejące ciało przekroczyło w poziomie ten złóg.

 

(Wiersze nowe)

 


 

Maciej Melecki - ur. w 1969 r. Autor tomów wierszy: Te sprawy (1995), Niebezpiecznie blisko (1996), Zimni ogrodnicy (1999), Przypadki i odmiany (2001), Bermudzkie historie (2005), Zawsze wszędzie indziej - wybór wierszy (2008), Przester (2009), Szereg zerwań (2011), Pola toku (2013), Inwersje (2016), Prask (wybór wierszy w języku czeskim, 2017), Bezgrunt (2019) oraz tomu prozy Gdzieniegdzie (2017). Mieszka i pracuje w Mikołowie.  

 


Maciej Melecki

Trasa progu – wybór wierszy (1995-2020)

Wyd. Instytut Mikołowski, 2020

Wybór i redakcja: Krzysztof Siwczyk

Biblioteka Arkadii - Pisma katastroficznego tom 170

Str. 194

Format: 170 x 215 mm

Cena: 30 zł.