Wiersz Meleckiego otwiera się na spekulatywne medytacje, uruchamia szybki montaż wrażenia i jego sankcji, impulsu mimetycznej negacji i gramatycznej reprezentacji utajonych procesów psychicznych, których styk daje efekt w postaci coraz bardziej złożonych, wielokrotnie znoszących się wzajem tez i podejrzliwych domniemań, które wystawiamy światu jako naszą jedyną rację bytu. Prezentowane w niniejszym wyborze wiersze to – w przeważającej mierze - w pełni dojrzałe realizacje poetyki jawnego snu języka, który wyprowadzany jest w puste pole poszukiwania desygnatów dla kłączastej struktury nazw, pod którymi czai się zaledwie nic. Jakże bliskim, w tych tomach, protagonistą Meleckiego okazuje się Tadeusz Różewicz, zaświadcza fakt, że imiona pustki - których przypadków i odmian uczył przez całe swoje dzieło Różewicz - w poezji Meleckiego odnajdują się na nowo, w oryginalnej frazeologii i prozodii, i stają naprzeciw siebie w całym bogactwie swojego ontologicznego ograbienia. (…). Pokaźnych rozmiarów wiersze tkane są częstokroć z krótkich, czepliwych zbitek słów, opalizujących wokół nieistniejącego centrum nadawczego, które identyfikować można jedynie poprzez jego rozproszony, widmowy ślad, jaki zostawia język. Jednakowoż zaplot samego zdania następuje, niczym w proustowskim monologu, gdzieś na obrzeżach strony i peryferiach czytelniczej percepcji. Tomy reprezentowane w tym wyborze wieloma wierszami, każą myśleć o Meleckim jako o kontynuatorze i rewelatorze schyłkowej fazy modernizmu, dla którego stygmatyzującymi tekstami stały się późne wiersze Becketta, i od których na dobrą sprawę możemy na nowo myśleć o poezji jako domenie niewyrażalnego. Wiersze Meleckiego są wyraźnie naznaczone wiedzą rozpadu.
Krzysztof Siwczyk
(fragment posłowia)
PRZEŻYCIE
Dom umarł na wylew żółci. Pękły
naczynia, popuściły nerwy. Serca wybiły się.
Ogólne przekarmienie. Uduszenie własnymi
wymiocinami. Umarli, ale jeszcze chodzą.
Siadają i rozmawiają. Oddychają tym samym
powietrzem, co wczoraj, ukrywając się
w pokojach i w kuchni. Odkręcają wodę
i zapalają gazowe kuchenki. Mieszają zaparzoną
kawę. Przynoszą jedzenie i gazety.
Zawsze umiera się przedwcześnie. Nie
przypuszczałem, że tego dożyję. Powoli biorą
mnie za swego. Powoli staję się nimi. W sitku
słuchawki, zamiast odcedzonych słów,
rośnie pokrzywa. Na rogu dywanu grudki
błota przyniesione rano na butach.
Ostatnie muchy leżą już na parapecie.
Rtęć nie wzeszła po ścianie. Oddech stał
się widoczny bez pomocy lusterka.
(Niebezpiecznie blisko, 1996)
CZYSTA PRÓBA
Ludzie, którzy chodzą gdziekolwiek, chodzą za swoimi
potrzebami. Gdyby nie mieli potrzeb, nigdzie by
nie chodzili albo chodziliby mniej. Skoro chodzenie
domaga się wyjaśnień w postaci celu, to
czy cele muszą od razu być jasne?
Wszystko tłumaczy się już o wiele prościej, ale niekiedy
też zawilej. Sny pojawiają się i czasami biorą górę
nad jawą. Wówczas nasuwa się pytanie o morze
i fale. Wiatr rozwiązuje najbardziej skomplikowane
węzły i rozwiewa wątpliwości związane z tą barwną
gamą dźwięków, jakimi dała się pokryć seria ruchomych
krajobrazów, i powietrze roi się od spłoszonych ptaków.
Kiedyś nie mieliśmy tylu problemów z odbiorem
danej rzeczy, a rzeczy nie odchodziły tak łatwo jak dziś.
Każdy z gości rozumiał skąd wzięło się jego
przybycie, ale żaden nie był pewien, czy może liczyć
na kolejne zaproszenia. To, co dzieje się teraz,
działo się kiedyś, lecz na pewno
nigdy się już nie powtórzy. Nie załamuj się tym.
Po długim sygnale jest miejsce na twój głos.
(Przypadki i odmiany, 2001)
WYSIĘG
Pobywamy w opiece licznych powidoków, przyskrzyniani zarodkami
Pustych schadzek mroku i mułu, w grubej gazie potnego powietrza,
Aby wyjątek mógł dokonywać swych mikrych operacji na
Spójnej tarczy rozpadu. Cząsteczki oddechu są pozbawione
Tlenu, upał grabi każdą zmarszczkę. Ukryte flanki miasta mają
Jednostronne wyjścia, i ruch jest tylko zwrotny. Nie przybywasz
Niezapowiedziany, każda membrana słuchu czy gestu odsącza
Twój niemy spazm, rozmowy bywają więc wyboiste, dobywane
Jak ciosy, wymierzane w szczękę rozeschniętej treści. Komu należałoby
Wierzyć – stronom niejednego zwidu, spieczonym ogryzkom
Zdziwień, wielorodnym trudom, jakie wrażane są w rozwarty bok?
Komu wiecznie zależy na uporczywym wtłaczaniu siebie w rozdziawione
Usta, kiedy nic się w nich nie odkłada, albowiem wydarza się to, jak
Gwałtowne walenie do drzwi, w rozkwicie różnokolorowej nicości. Nie
Pamiętaj, a nie będziesz proszony o jeszcze, nie przechowuj nikogo,
A nie będziesz zapamiętany. Postaci i figury są tylko leistym kształtem,
Kodem nienaświetlonej gliny, czepliwą marą tatuującą się zygzakami
Pod przymkniętą powieką, w zawierusze zawsze minionego
Momentu odstępstwa od sztancy każdej relacji, w sumie, z nikim.
Dziury targują się z dziurami. Dziury zabliźniają się dziurami.
Jasnowidzący knebel wszystkiego do czego przywierasz, emituje
Ścinki i strużyny obieranych miejsc czy uwag, podtykając warianty
Jednego migotu pędliwie obmierzłego losu. Wytracenie bowiem steruje
Błyskami chwilowych podniet, którym oddajemy się bez żadnej rezerwy,
Wytracenie najdrobniejszego kroku, tkwiące w usztywniającym go bloku.
(Pola toku, 2013)
ZŁOGI
Śnicie mi się oburącz w całym przekroju swego młodszego życia, które
Pominęło próg postawiony w miejscu drzwi na sztorc, stając się
Bliskim wielościanem doczesnego upływu żwirowego światła, słanego
Z kubatur upchniętych w kąty komórek, gdyż nie ma mnie bez was, wy zaś
Przewiosłowaliście brezent dryfu, spod powierzchni wrzącej smoły,
Wchodząc we mnie jak chroniczny pętli pysk. Przedatuj mnie, losie.
Zaludniam odkos w ułamkach tektonicznych zwad. Ledwo wystaję poza
Ścięty kant w zwłoce wymierzonych zdzieleń. Pchli targ roszczeń. Gradowy
Zwał na najniższym stopniu horyzontalnych odejść. Stoimy wobec rwącego
Nigdzie, niezanurzeni nawet po kostki w sypkim strumieniu kamienistej drogi,
Poza brzegami, w ośrodkowym punkcie bólu, jakby nawis każdego potknięcia
Nie trwał wiecznie, wobec jedni piołunowych pełni, z każdego miejsca otchłani
Sięgając ponad kikut kierunkujących się samoczynnie przęseł kolejnego
Ugrzęźnięcia w misie stężałych zwrać z laminatem flauty byłego kroczenia
Po pustym kręgu, cienistości wymachu kosy, w rozłamie rygla na spopielonej
Bramie. Wilgotne piszczele ziemistej powłoki odsysają korzeniom szpik.
Oddajemy więcej niż kiedykolwiek dano nam jakąś szansę na wstrzymanie
Brzeszczotu kresu, zaoranie swoich szram swobodnym oddechem, zionąc
Sinością prutych dat przemieszczania się po podziałce tego zakrzywienia szczątków,
Łupkowatych oznak przechodzenia obok zapadni każdego kroku, z prostego
Musu, zwykłych potrzeb zwieńczanych niczym innym, w ostatnim akcie
Pierwotnych zakończeń. Innobycie. Inne gnicie. Rozkład zawsze w poprzek
Ten sam. Gdzie są wszystkie wasze cienie, na jakim składowisku tworzą
Dwugarbną hałdę aktywnego swądu ułamki waszych gestów, ruchów, grymasów,
Którymi wypełniały się pokoje tej obecnej włosienicy jamy, półmartwego osocza,
Nader znikliwie wytwarzanego przez zautomatyzowany chód, od ściany po
Parapet, od szafki aż pod ościeżnice chłodu, kiedy wasze bure widma przenikają
Szczeble moich kości, w rozeschniętym kopcu zmarniałych roślin i obumarłych
Rzeczy, białej twojej kurtki i szarego blezeru, w którym, siedząc na oparciu
Wózka, wyglądałeś przez kuchenne okno, wypatrując chochoła listonosza, a
Ty byłaś nią szczelnie opięta, gdy stałaś na dole schodowej klatki, wracając z
Cmentarza, i dzwoniąc przez domofon, prosiłaś bym zszedł w urywku swego
Osuwania. Fraktale tych haków wczepiają się w galaretowatą jaźń, rozbijając do
Cna ostoje wklęsających nieustannie w azbestowy koc odgonień chmar tamtego,
Bebeszonego brakiem świata, wprasowanego jak wszy w drelichy bieżących,
Ociężałych spraw, gdyż byłem tutaj zawsze w stałym przelocie, doglądając wasz
Rytm, a potem, po jednym z końców, już tylko twój ochryple mierzony puls,
Ciśnienie potasu w wargach żył, u początku zaczynającego się rozwidlania, i
W każdym jego późniejszym paśmie, ubywaniu kresek tchu, wybiegnięciu za tobą,
Kiedy po raz ostatni twoje kostniejące ciało przekroczyło w poziomie ten złóg.
(Wiersze nowe)
Maciej Melecki - ur. w 1969 r. Autor tomów wierszy: Te sprawy (1995), Niebezpiecznie blisko (1996), Zimni ogrodnicy (1999), Przypadki i odmiany (2001), Bermudzkie historie (2005), Zawsze wszędzie indziej - wybór wierszy (2008), Przester (2009), Szereg zerwań (2011), Pola toku (2013), Inwersje (2016), Prask (wybór wierszy w języku czeskim, 2017), Bezgrunt (2019) oraz tomu prozy Gdzieniegdzie (2017). Mieszka i pracuje w Mikołowie.
Maciej Melecki
Trasa progu – wybór wierszy (1995-2020)
Wyd. Instytut Mikołowski, 2020
Wybór i redakcja: Krzysztof Siwczyk
Biblioteka Arkadii - Pisma katastroficznego tom 170
Str. 194
Format: 170 x 215 mm
Cena: 30 zł.