Wydanie I, 2013
Format: A5 (145 x 205 mm) ze skrzydełkami
Okładka miękka, foliowana
Stron: 88
Biblioteka Arkadii – pisma katastroficznego, tom 97
ISBN: 978-83-60949-11-5
cena: 20 zł.
Wiersze z tomu Kapsele i etykietki
Ziemia listopadowa
Śnieg stopniał i, błyszcząc kolorami, do ofensywy
przeszła późna jesień. O, chwała, chwała temu,
co tak różne. Bo przecież: „Podnosimy jakość,
obniżamy ceny. To jest nasz sport”. I wszyscy wiemy,
że „króliki w telewizji nie rżną głupa”, a świat jest
pełen równych szans „Made in Women”. Chwała i cześć
tej różnicy budzącej niewcześnie ze snu korzonki,
suche kłącza, szykującej się na festiwal
tylko podobnych skojarzeń. Słońce ochoczo praży,
mróz to był na naszej ziemi drobny, nic nieznaczący
epizod. Podniosłem jakość. Obniżyłem ceny.
Uprawiam sporty, gadam w telewizji i staram się
już nie rżnąć, a szczególnie głupa; manifestuję
kobiecą wrażliwość. A jednak coś tu nie gra,
mimo że mam duże szanse, by stać się „nowym
dorosłym”, tak głośno nawołują mnie do tego
filozofowie. O, chwała, sława im za to,
tym wszystkim, którzy wojowali z apokalipsą,
wreszcie przezwyciężyli nasz wieczny kryzys. Przeminą
cyniczne i przejmujące wiersze. Na pustym
polu pozostanie język, na drugim planie,
za porażonym późnymi kolorami okiem,
rozwinie swoją woń niepasteryzowana ciemność
Balonna
Wróciły ciemne wieki. Ciemne chmury
za nisko mają podstawy, dlatego dziś
poderwano tylko śmigłowce. Wszystko jest tu
krzywe, sajding szary od kurzu, domy
stawiane na ukos, na ukos wymierzone
działki i siły powietrzne wymierzone
w próżnię. Jedyne znane mi miasto,
w którym lotnisko znajduje się o przecznicę
od rynku, a Balonna chwali się osiedlem
umarłych wszystkich narodowości, wszystkich
języków. Mój przyjaciel Ballo, gdyby
zobaczył bar „Holiday” wypełniony
do ostatniego miejsca, zapewne by się
ucieszył, choć nikt z tu obecnych
nie mógłby uchodzić za kolejne wcielenie
Colasa Breugnon, tak jak on, w równie ciemnych
wiekach, w odległym miasteczku. (Przejaśnienie
było krótkie). Wojny, zarazy i pomór –
leczone winem – zmutowały w chroniczny
stan insomii, utrzymującej się bez końca,
niskiej podstawy chmur. Gdybym został
komendantem tutejszego garnizonu,
wydałbym pozwolenie na jednoczesny start
balonów, szybowców, sterowców,
efów i migów, na większy ruch w powietrzu,
którym oddychamy, którym żywimy się
wszyscy, oprócz tych, co nie przyjęli
nominacji, widząc, jak komendant jest
bezsilny, mimo rozkazów, dyspozycji,
chwilowych jasności i pogód, nie zostało nic,
komendant tkwi w sztabie, redaguje biuletyny,
komunikaty, kompiluje niesprawdzalne
prognozy, rozsądek nakazuje uwierzyć, że
aura się kiedyś poprawi, na Balonnie
ciała przebijają się pod wiatr, ciemność
dzielą między siebie języki
Morimond
Ciało to wszystko. Oraz kilka niewinnych,
(głupich) piosenek. Puste okna, ozdobione
obramieniami, puste stalle, zwieńczone
złotem. („Z popiołu i wosku, będziesz mój”). Rośnie
ciało, zastyga w ponętnych formach i pozach.
Modli się samo, nie wiedząc – okolone
bardziej złotem czy światłem. Tak plastycznie
kruche, że wątpi w samotność. Wtapia się w mur,
staje się służką, zaślepione na głucho
należy do opactwa lęku. Z popiołu
i wosku: tak, chciałoby przynależeć.
Kto tu mówi o ciele? Kim jest, który
mówi? (Jest?)