Straszne to były święta. W dzień po śmierci Stanisława Barańczaka dowiedzieliśmy się, że odszedł kolejny z najwybitniejszych współczesnych europejskich poetów.
Słoweniec był autorem szanowanym przez polskich poetów różnych pokoleń, wywarł spory wpływ na naszą lirykę ostatnich dwóch dekad. Pierwsza u nas poważna prezentacja Šalamuna, w przekładzie jego siostry Katariny Šalamun-Biedrzyckiej, to wybór wierszy z 1979 r. Ale dopiero "Straszne święta" opublikowane w połowie lat 90. ustanawiają wielkość i wpływowość Šalamuna. Oto za sprawą tego poetyckiego obieżyświata polska poezja dostaje potężnego surrealistycznego kopa i zyskuje energetyczne źródło wyobraźni.
Šalamun był poetą tych dwóch żywiołów. Był poetyckim poliglotą, ambasadorem literatury swojego języka i jednocześnie ambasadorem zaświatów mowy poetyckiej. W swoich wierszach wytyczał ścieżki nieprzetarte przez język, uciekał od konwencji patosu, zwalniał lirykę z tyrtejskich dyb. Zwracał szczególną uwagę na schadzki słów, które spotykają się w wierszu na zasadach jak najodleglejszych skojarzeń i tylko w środowisku wiersza mogą rozpocząć swoje gody.
Nie kłaniał się nikomu
Nie znałem innego równie witalnego poety i człowieka. Stworzył w swoich wierszach portret obywatela świata, który światu narzuca swoją pojedynczość, sam jest architektem rzeczywistości, jest drapieżnikiem w tym "maniakalnym ogrodzie". Silny idiom podmiotowości i egocentryczna maniera w wierszach Salamuna doskonale korespondowały z tym, co działo się w polskiej poezji po przemianach roku 1989. Ówcześni młodzi poeci szukali sobie nowych ojców założycieli jakiegoś mitu, mniej zaganianych w obowiązkach wobec ojczyzny niż choćby Zbigniew Herbert. Šalamun ten mit oferował. Udało mu się w warunkach pełnej wirtualności i ponowoczesności uchronić resztki statusu poety.
Udało mu się to dzięki autoironii i gargantuicznej pasji, z jaką oddał się pisaniu i tylko pisaniu. Nie angażował się w nic poza sztuką czystą. To musiało imponować ówczesnym debiutantom skupionym wokół pisma "bruLion", imponowało także ich następcom. Ponadto Šalamun miał niewiarygodne rozeznanie w literaturach różnych języków, nie miał żadnych kompleksów wynikających z peryferyjności własnego języka, no i nie kłaniał się nikomu. W Ameryce (także w Meksyku, gdzie jakiś czas mieszkał) czuł się jak ryba w wodzie. Pojechał tam pierwszy raz w 1970 r., jako członek grupy artystów konceptualistów OHO. Jego związki ze sztukami plastycznymi owocowały coraz śmielszymi poszukiwaniami w obszarze literatury.
Już debiutancka książka "Poker" (1966), odsądzana od czci i wiary przez siermiężną jugosłowiańską dyktaturę, wywracała poezję słoweńską do góry nogami niczym złamane perspektywy u Picassa. Później wiersz Šalamuna już tylko się radykalizował. Był coraz bardziej pojemnym konglomeratem nihilizmu i witalizmu, konwencji i dziczy, wyobraźni i kostycznych struktur.
Poeta nienasyconego głodu życia
W latach 90. był attaché kulturalnym młodej Republiki Słowenii w Nowym Jorku. Zza oceanu doglądał interesów małego języka w globalnym żargonie. Dzięki niemu wielu znakomitych młodych autorów mogło zaistnieć na arenie międzynarodowej.
Podróżował po całym świecie, ale kartki pocztowe wysyłał zawsze z ulicy Dalmatinowej w Lublanie. Czekałem na te kartki od drugiej połowy lat 90., kiedy go poznałem w Słowenii. Później odwiedzał Polskę często. Trzy jego książki ukazały się na Śląsku, ostatnia z nich, "Pora roku", w przekładzie jego siostrzeńca, poety Miłosza Biedrzyckiego - przed rokiem nakładem Instytutu Mikołowskiego.
Pretekstem do tej publikacji był festiwal im. Miłosza, którego Šalamun był gościem. Zanim jednak podwiozłem go z Mikołowa do Krakowa, spędziliśmy razem trochę czasu. Miał dar błyskawicznego skracania dystansu, zachowując zawsze erudycyjny sznyt. A do powiedzenia miał dużo. "Pora roku" to była książka nowego otwarcia - wszystkie pomieszczone w niej wiersze to dystychy (jeden z nich potraktuję jako symptom światła, jakie od niego biło: "Moja kosmogonia jest uporem setera. Słońca/ z podwiniętymi rękawami umacniają świat"). Ta przejrzystość formalna jeszcze silniej wyostrza niemal zwierzęcy apetyt na życie. Bo był to poeta nienasyconego głodu życia i zaspokajał go przez 73 lata. Z czasem okaże się, jak bardzo ciemno po nim będzie w literaturze, także polskiej.
* Krzysztof Siwczyk - poeta, krytyk literacki, wiceszef Instytutu Mikołowskiego, laureat tegorocznej Nagrody Kościelskich