Prowadzenie: Maciej Melecki
DARIUSZ SOŚNICKI (ur.1969) – poeta, redaktor czasopism literackich: „Już jest jutro” (1990-1994) i „Nowy Nurt” (1994-1996). W latach 2005-2013 prowadził dział polskiej prozy w Wydawnictwie W.A.B. Debiutował w 1994 r. tomem Marlewo (nagroda „Czasu Kultury” za najlepszy debiut poetycki). Do tej pory ukazały się tomy: Ikarus (1998), Mężczyzna w dominie (1999), Symetria (2002, nominacja do Paszportu „Polityki”), Skandynawskie lato (2005), Folia na wietrze. Wiersze z tomów Marlewo i Ikarus (2007), Państwo P. (2009), O rzeczach i ludziach. Wiersze zebrane 1991-2010 (2011), Spóźniony owoc radiofonizacji (2014). Jest autorem przekładu W. H. Audena W podziękowaniu za siedlisko (Thanksgiving for a Habitat).
Wiersze z tomu:
Ikarus
jest wypełniony, ledwie kilku ludzi
w jasnych ubraniach, rozmawiają cicho;
lecz silnik ma temperament i strzępków jest cała
masa topolowego puchu - stąd tyle gwaru i ruchu.
Poluje na te strzępki dziewczyna z niemowlęciem:
oto szczęście, uda mi się nałapać,
to będę szczęśliwa; niechby,
ale nie można tak trząść się
i kiwać na skrzypiącym siedzeniu,
jeść pierdolonych cukierków. Czy muszę
myśleć o każdym połamańcu? Przez chwilę nie widać ziemi,
gdy patrzę za siebie przez szybę - paski błota odpadają od opon
i smuga w powietrzu zostaje, jasna, wśród kasztanowych gałęzi.
Książka
Jak tu wybierać pomiędzy Nieznajomymi z pociągu
a książką, o której też wiadomo niewiele.
Z daleka widać okładkę. Za nią jest J., pośrednik,
ciągle wyraźny, w szarej bluzie pod kremowym płaszczem.
W tle rozciąga się bezdyskusyjna sława młodego autora
wsparta potęgą imperium.
„Tu byłem” na Murze Hadriana i do domu.
Herbata i aspiryna, bo nałykałem się mgły,
a zaraz potem książka. Jednak książka i jak zwykle
książka, ta lub inna,
znajoma nieznajoma, której się na nic nie pozwala,
a która przecież chętnie wzięłaby udział w ankiecie
o stanie czytelnictwa. A potem, całkiem jawnie,
poszła się wypłakać na piersi seksuologa,
wytykając nam wszystkie przespane linijki,
rutynę, brak wyobraźni, snobizm
i typowo męski kult wydajności.
O rzeczach i ludziach
Antropomorfizacja ma swoje sposoby,
aby nie wypaść z obiegu. O piątej trzydzieści
spokój rzeczy w mieszkaniu działa na wyobraźnię.
Wypoczęte po nocy, gotowe do współpracy,
niepomne urazów z poprzedniego dnia,
fizycznych i psychicznych, wyciągają do nas
ergonomiczną rękojeść, oferują oparcie plecom
wzdychając z zadowolenia, gdy poczują ich ciężar.
A z drugiej strony człowiek, taki rzeczowy.
Wszystko by brał do ręki od rana do wieczora
albo podnosił dźwigiem. Pod mikroskopem
życie staje na rzęskach, aby mu się wymknąć,
ale on wie swoje, wie tyle, ile się dowiedział
od oka i szkiełka, chyba utkwionego w sercu.
I choćby mu przejechał pod obiektywem pociąg,
zobaczyłby tam tylko segmenty komórek.
Nowak pluje w dłonie i chwyta za szpadel,
ja wyprowadzam rower za jego plecami
i dobijam do kumpli. Jeden organizm złożony
z narzędzi, prostych mechanizmów i czysto ludzkich
pragnień odpowiednich do wieku. Raz serce
było po właściwej stronie, choć trochę za duże
jak na lichą ramę. Zerwało się z łańcucha
i potoczyło do rowu, gdzie pochlipuje do dzisiaj.
To już wiemy, mieszka pan w bloku
Mógłby nas raz ominąć ten desant na przełomie
września i października, o świcie, kiedy się jeszcze człowiek
dobrze nie wyparł mroku i nie miał okazji rozejrzeć
po bardziej stonowanym i wystudzonym świecie.
Powiedzieć, że to przykre, to jest doprawdy za mało.
Tyle poległych godzin. Ledwie się je opłakało
i wyłożyło na biurka plany cywilnych zajęć,
a znowu mobilizacja. Dlaczego to życie stale
odmawia nam uznania szczególnych okoliczności
i nie chce nas zwolnić z zaprawy? Już nam kazało przenosić
dopiero co rozłożony kram książek i papierów
z jednego końca mieszkania na drugi, bo głuchemu
zaszkodziłby wrzask zza ściany, gdy jednocześnie napuszcza
miłości i nienawiści do małżeńskiego łóżka.
To było wczoraj zaledwie. Wszystko, co nosi w sobie
choćby zarodek zamętu, ma teraz być naszym wrogiem,
choćbyśmy wcale nie chcieli. To jak do siebie mówią
przez piętra klatki schodowej, wnosząc jedna za drugą
ostatnie lekkie już rzeczy, krzesło z Ikei i lampkę
z pewnością do komputera, która wygląda przy naszej
jak księżycowa roślina, i jak bez asekuracji
wystają pod tą klatką, pod którą przecież nikt z naszych
nie będzie stał ani chwili dłużej, niż to potrzebne,
by sięgnąć po klucz do kieszeni, wystawia im bardzo pewne
świadectwo odmienności. I zapowiada kłopoty.
To w sumie bardzo wygodne wydać kilkaset złotych
i mieszkać tu cały miesiąc, bez żadnych kosztów pamięci,
bez dodatkowych opłat. Do nich się rezydenci
nieistniejących mafii nie fatygują po haracz,
który płacimy od wieków w walucie zaniechania.
Wszelkie tu zmiany na lepsze przyjdą, jak będą chciały,
masz się powstrzymać i czekać. To luksus mieć tu za cały
przewodnik po okolicy mapę, na której droga
do sklepu jest drogą do sklepu. Nikt z nas nie może się schować
w jej funkcji przed jej historią i nic naprawdę nie wiedzieć
o szlaku, którym się przedzierali mieszkańcy po jedzenie
w czasie kolejnych inwazji natury w stanie dzikim;
zamiast znajdować w ogródku klatki schodowej kamyki
niegramatycznych przekleństw, analizować je z pasją
turysty, który się znalazł w słynnej jaskini Lascaux.
My tu jesteśmy strażnicy. My mamy w depozycie
jedyną prawdę o bloku: jak tu smakuje życie,
jak ono pachnie we dnie, jak w nocy i nad ranem
o różnych porach roku. Jak tu wysuszyć pranie
pod nieobecność sąsiada, któremu cieknie na kwiaty,
i jak się obejść z sąsiadką, żeby ją nieco odstraszyć.
Wiele możemy zrozumieć – młodość to wieczne wakacje
od października do czerwca – ale nie uzurpację.