związane z promocją nowego tomu poetyckiego pt. "Przede wszystkim zniszczenia" (Poznań, 2014).
Prowadzenie: Maciej Melecki i Krzysztof Siwczyk
MARCIN CZERKASOW urodził się w 1981 roku w Szczecinie. Ukończył filozofię na UAM w Poznaniu. Studiował również edytorstwo. Autor arkusza „Płonące ciasteczko” (2006) oraz zbiorów wierszy: „Fałszywe zaproszenia” (2008), „Przede wszystkim zniszczenia” (2014). Pisze, a także przekłada teksty poświęcone współczesnej sztuce wizualnej. Jego teksty krytyczne, szkice i wiersze ukazywały się na łamach takich periodyków, jak: „FA-art”, „Pro Arte”, „Topos”, „Akant”, „Arte-Fakt”, „Nowy Wiek”, „Portret”, „Witryna Czasopism”, „Odra”, „Obieg”, „Magazyn Punkt” (Galeria Miejska Arsenał, Poznań). W latach 2005-2007 redagował zin literacki „Blitz”. Mieszka w Poznaniu.
O tomie:
(...) Wśród wskazanych wcześniej tradycji poetyckich książka Czerkasowa sytuuje się, jak mi się wydaje, najbliżej twórczości Marka Forda, nie tylko ze względu na specyficzne konstrukcje syntaktyczne, w których zawsze jest dużo miejsca na zupełnie zaskakujące rozwiązania (piękna fraza otwiera małą poetycką prozę zatytułowaną „Sukienka Möbiusa”: „Czym sobie na to zasłużyłem?, myślał, wymieniając numer telefonu z węgierskim przedsiębiorcą pogrzebowym w łaźni miejskiej w Toronto”), ale przede wszystkim ze względu na widoczną tu krytykę â raczej chłodną, zdystansowaną â ponowoczesnej rzeczywistości, w której wszystko podporządkowane zostaje ideologii globalnego Imperium. Maksymalne uspołecznienie sił wytwórczych oraz nieustanne ścieranie się mechanizmów biowładzy i biopolityki to dla podmiotu lirycznego tych wierszy kwestia zupełnie oczywista â w wierszu „Życie jako gałąź przemysłu” Czerkasow pisze: „[…] wkrótce cała okolica / dowiaduje się o naszym w niej istnieniu / i wprowadza tę trudną ideę zwaną społeczeństwem. // Jednak ten zewnętrzny porządek / nie ma większego znaczenia, jeśli nie należy do nas. / W końcu żyjemy, aby rujnować ten system, / lecz również po to, by żywić jego racje”.
Co robi szczególe wrażenie, Czerkasow bezbłędnie posługuje się językiem paranoi, który przybiera tu postać korpo-idiomu podszytego niezbywalnym poczuciem bycia inwigilowanym: o ile w społeczeństwie dyscypliny pragnieniem swobodnie sterowano za pomocą odpowiednich instrumentów represji, które bez problemu â używając terminologii zaproponowanej przez pewnych dwóch francuskich myślicieli â z potencjalnego schizofrenika uczynić mogły paranoika, o tyle w społeczeństwie kontroli instrumentem represji stać się może wszystko, paranoiczne okazuje się całe życie społeczne podciągnięte pod kapitał â masa kontroluje się dziś sama i sama nadaje kontroli niespotykany dotychczas wymiar („Właśnie dlatego zdecydowaliśmy się pana zatrudnić. / Będziemy w kontakcie. O każdej porze dnia i nocy / nawiązujemy łączność z naszymi ludźmi w terenie, / zasięgając istotnych informacji. Nie może pan zatem / spać spokojnie. A kiedy wieczorem jakiś cień / wynurzy się z oceanu i spadnie na ścianę hotelu / niczym wszechwiedząca plama, proszę pamiętać, / że również pracuje dla nas” („Podwójny nelson”), „[…] przelatuje żółty samolot ciągnący pogodną, błękitną wstęgę ze stylizowaną gotycką inskrypcją: Jeśli wydaje ci się, że wiesz kim jesteś, pamiętaj, że możesz być w błędzie”, („Sukienka Möbiusa”).
Klasowa lektura tekstów Czerkasowa â którego nazwisko kojarzy się z raczej „klerkowskimi” tradycjami poetyckimi, być może właśnie zbyt pochopnie klejonymi przez nas z jakąś wszechogarniającą hiperironią â nieprzekonująca wydawać się będzie chyba tylko tym, którzy nowej książki poety nie zdążyli jeszcze przeczytać. Mocne odwołanie do „Teorematu” Pasoliniego (wiersz „Teoria ruiny”), pięknego filmu będącego w gruncie rzeczy wnikliwym wykładem o marksizmie, jest tylko jednym z niewinnych tropów â rzućmy okiem na inne fragmenty tomu: „Przez długi czas ktoś stał za tymi instytucjami, / przesiewając gruz starych wniosków, anulując / światło nowych. Aż w końcu coś wygasło, / skończyło się i skomplikowało, […] / W końcu / musiał to z siebie wyrzucić, aby nie utknąć / we śnie, który dotyczy nas wszystkich / w tym samym zakresie, razem a jednak z osobna” („Nocny personel”). Doprawdy trudno byłoby znaleźć w poezji ostatnich lat lepiej sformułowaną frazę mówiącą o narastającej w przerażającym tempie biurokratyzacji i o pogłębiającym się nieprzerwanie procesie alienacji, prowadzącym do stopniowego rozpadu społeczeństwa. (...)
Dawid Kujawa, SŁOWA SIĘ NIE BAWIĄ (artpapier, nr 277, 2015)
Wiersze z tomu Przede wszystkim zniszczenia
Podwójny nelson
I
Codziennie jest jakiś problem, jednak
nie to jest problemem. Lawina zeszła w dół,
gniotąc miasteczko jak kartonowy model.
Rzeczy, na które nie mieliśmy ochoty,
znów domagają się czyjejś uwagi.
Możesz to ignorować jak pies
szczekający w głębi zaśnieżonego pola,
lecz jak długo? Prędzej czy później
dopadną cię stare egzorcyzmy i niepokój
zaleje horyzont kolejną warstwą fioletu.
II
Obecnie w świetle naszych staromodnych przekonań
ustawia się rzecz godna nowej uwagi: twoje włosy
wyjące do wtóru płonącej suszarki. To doświadczenie
jest równie ważne jak brak jakiegokolwiek innego:
„Właśnie dlatego zdecydowaliśmy się pana zatrudnić.
Będziemy w kontakcie. O każdej porze dnia i nocy
nawiązujemy łączność z naszymi ludźmi w terenie,
zasięgając istotnych informacji. Nie może pan zatem
spać spokojnie. A kiedy wieczorem jakiś cień
wynurzy się z oceanu i spadnie na ścianę hotelu
niczym wszechwiedząca plama, proszę pamiętać,
że również pracuje dla nas”.
Podczas burzy
Pory roku, żywioły powietrza, naturalne struktury
nadal górują nad rynkiem i zrozumiałością
jego zasad. Ile na tym tracimy,
wciąż tracąc? Czym zresztą są straty,
jeśli nie drobnym drukiem u spodu
arbitralnie zawartej umowy? Z drugiej strony
mgła była w tym miejscu zawsze rzadsza,
a przeszkody łatwiejsze do pominięcia,
jak dzień urodzin lub długi posiłek, coś w rozmowie,
jakiś detal w niezobowiązującym stylu,
w którym w ogóle poruszamy się w tej wąskiej
życiowej przestrzeni potrzeb, zapewne nie tak długo.
To kwestia czasu, materia ruchliwa jak cień szczygła
na masce samochodu, coś czerwonego niczym
złość pogrzebana w korzeniach tego drzewa na wzgórzu,
gdzie właśnie zmierzasz, choć ja już tam jestem.
Jasne, że mieliśmy noże
Rozległe tornado plądruje nasze dni.
W jego cieniu wyrasta nowa korporacja.
Kiedyś było ich pięć, jak w piosence,
ale to melodia dawnych zmian,
których już nikt nie rozumie.
„Dlatego stworzyliśmy własną muzykę”,
mówimy, kiedy kaskada ciemnych gitar
grasuje w okolicy, biorąc pod włos
kolejne inwestycje, a gwiazdy gapią się z góry
jak gliniarze wysłani na patrol
w galowych mundurach. Jednak w tych czasach
nikt już nie zważa na gliniarzy, ani nie stara się mówić
zbyt miłych rzeczy. Skorumpowany księżyc
ślizga się po rzece jak lśniąca czaszka i to jest
centrum niecierpliwej nocy, uwertura upalnego lata,
kiedy chciałoby się zjeść jabłoń w wannie,
albo oszaleć z powodu jakiegoś nieporozumienia,
zażyć lodu lub chociaż wyjechać na wieś,
nad brzeg jeziora wstrząsanego upiorną nawałnicą,
ponieważ każda noc trzyma nas w garści,
w atmosferze podejrzanych wyborów,
i plączemy się po tych sfingowanych
ruinach stanu rzeczy, czerpiąc przyjemność
z rozpadu i narastających zniszczeń,
rozumiejąc więcej lub przynajmniej
stwarzając pozory rozumienia czegoś -
czegokolwiek, co pojawia się z zewnątrz
wraz z potężnym, nieznanym językiem przyszłości.