związane z promocją jego najnowszej książki poetyckiej "Dom ran" (wyd. Biuro Literackie, 2015).
Prowadzenie: Maciej Melecki i Krzysztof Siwczyk
ANDRZEJ SOSNOWSKI ur. w 1959 roku w Warszawie. Poeta, tłumacz. Pracownik redakcji "Literatury na Świecie". Laureat nagród: im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1992), Fundacji Kultury (1994 i 1999), Kościelskich (1997), "Odry" za całokształt twórczości (1998), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2008), Kamienia Józefa Czechowicza (2012) oraz Nagrody Literackiej Gdynia (dwukrotnie: za pierwszym razem specjalne wyróżnienie, 2011). Mieszka w Warszawie.
Wiersze z tomu:
RED BULL ACTION
Co zrobimy z dzieckiem wydymanym we mgle, które na wózeczku i hemodializie, na samych modlitwach i anestetykach długo nie pociągnie? Hej, o ile łaska papieża, o tyle cud papieża. Aplikujmy, suplikujmy.
Już nie nawiąże niteczek szczebiotu z mamuś, nigdy nie będzie na gali gwiazd estrady i sportu. Nie dla niego Salicjonał czy Gamba na Camp Nou.
Lecz ofiara zyskuje rozgłos i sponsorów. Diamentowe tarasy wznoszą się nad miastem i górują. Nasze tarasy są w kolorach śniegu i gwiazd, dziecko mogłoby tu zjechać na saneczkach. Można by je też podtoczyć na Kopę Kopciuszki.
Albo spuścić z krawędzi stratosfery. Hełm z kamerą, kombinezon ciśnieniowy (strój zminimalizuje symptomy dekompresji) oraz niezawodny spadochron z naszym logo. Specjalny port umożliwi Mareczkowi picie. Będzie pięknie podskakiwał na sprężynach, kiedy wyląduje na protezach naszej firmy.
Przejdzie do historii, podobnie jak Pistorius. Takie dziecko, a już Baumgartner i Pistorius.
NOWHERE, SHAMPOO, TV, COMBAT
Wydaje się też, że wszyscy wyszli lub właśnie wychodzą z cienia. Nierozpoznani rekordziści, wynalazcy i hobbyści, uśmiechnięci biegacze i weterani pielgrzymek, członkowie elitarnych jednostek, które tak podziwiamy, komornik i detektyw, ofiary rzadkich i bardzo rzadkich chorób, fatalnych błędów lekarzy i pijanego konkubenta, pan Stefan, stepujące rodziny i sympatycznie „zakręcone” dzieci.
Niniejszym chcemy ponaglić pozostałych naszych milusińskich i spóźnialskich.
Rekordziści! Bezustannie przekraczane są granice i bariery. Ludzkich możliwości, naturalnie. Najcenniejsze rekordy człowiek zawsze bije sam w sobie, jak złote monety, w swoim sercu, kiedy pokonuje własne ograniczenia i słabości. Potem wypala je na płycie lub jakoś inaczej uwiecznia â oczywiście rekordy, nie momenty słabości â i przysyła na podany adres, a my ten materiał pokazujemy wielokrotnie, żeby nasi czasowo nieczynni widzowie też pragnęli pokonywać i przekraczać, spiesząc z pomocą jeszcze innym ludziom, którzy mogą być nawet bardziej poturbowani i którym w oku kamery nieustannie kręci się łza.
KÖRPERWELTEN
My, drylowani ludzie, razem się słaniamy, razem się kłaniamy, samotni w sam raz. Nasze lotne wnętrza poszły się rzeźbić w skalnym niebie dla pestek, alas; w zdaniach, które mówimy, łańcuszki kompozytów; w szeptach â stare lepiszcze. Ta komedia trwa.
Na stronach z przyszłym życiem â kąpiele. Ciał bez wad jest niewiele. Śnieżnobiałe wanny z mroźnym acetonem; boksy próżniowe, o jakich biurom i bankom jeszcze się nie śniło; krzepkie korporacje polimerów (te żywice nie żywią: nie ma nas, nie jest to las). A jednak, wbrew prognozom, „w tym ostatnim miejscu spotkania” â Dobry wieczór, Dobranoc â cały czas oko bawią kształty, formy i kolory.
Foremne kształty, wielobarwne cienie. Po takiej plastynacji, jakież powodzenie. Gdy tylko znajdą się oczy, po tej lub po tamtej stronie, pokochają właśnie nas, drylowanych ludzi, wystrychniętych ludzi.
* * * (1)
W końcu dzisiaj nastąpił ten wielki rozstrój
zmysłów, które rozbiegły się na wszystkie strony.
Każdy na własny rachunek, w jedną z pięciu stron świata.
Jeszcze moment na czucia opaczne, drżenia, aprozodie.
Potem stanął czas, żeby spokojnie można go było zabić.
Został zabity, a z nim ziemia, języki, ciała, gwiazdy też
musiały się zatrzymać, więc naprawdę nie zostało nic.
Albo nic pozostało, jak wolisz. Pytanie tylko, po co
taka rzecz miała się wydarzyć. Ciebie nawet tu nie ma.
O tomie:
(…) Wydaje się, że w „Domu ran” Sosnowski przywdział maskę krytyka współczesności, szumu medialnego, świata taniej rozrywki, trochę Ă la T.S. Eliot (albo Różewicz w ostatnich tomach). Przez wiersze przewijają się jakieś strzępy dyskursu medialnego, jakieś śmieci językowe, idiotyzmy z programów telewizyjnych. To jednak wcale nie ich krytyka interesuje tutaj zawsze podstępny umysł, są one po prostu naturalnym tworzywem, dźwiękowym środowiskiem poety, który zawsze z uwielbieniem nastawiał anteny w kierunku płaskości, popowości i językowej tandety. Głęboko wsłuchiwał się w tembr centrali. W jednym ze starych wywiadów wspomina, że pisanie to dla niego próba pozostawania jak najdłużej we własnym języku i badanie, co z tego, co mówi, jest tak zwaną centralą, czyli słyszanymi bezustannie sposobami mówienia, a kiedy „zaczyna się” on sam. Czy jednak kiedykolwiek mówimy jako „my”, czy „ponaddyskursywność” jest w ogóle możliwa? W dziwnościach języka Sosnowskiego jest chwilami próba osiągnięcia tej ponaddyskursywności, wciąż popadającej w swoje przeciwieństwo, w popowość, jakby poetę zaczynały nudzić własne eksperymenty. Może Sosnowski chciałby czasem być poetą jak Paul Celan â z którym łączy go językowy ekstremizm, z którym niemożliwy dialog â również dlatego, że Sosnowski nie zna niemieckiego â prowadził w tomiku „Po tęczy”. Celan osiągnął faktyczne ekstremum w języku, zadaniem polskiego poety jest zasiedlać teren, jaki po tym pozostał. Taka interpretacja Sosnowskiego była prowadzona niemal od samego początku, ale dopiero w ostatnich kilku tomach, mniej więcej od „Gdzie koniec tęczy nie dotyka ziemi”, Sosnowski zagęszcza coś, co literaturoznawcy nazywają „intertekstualnością”. To nie wyraz zmęczenia, jak się często mówi â raczej par excellence nowoczesne, typowe dla awangardy zacieranie własnych śladów, akt twórczej destrukcji w pędzie do wciąż nowych rozwiązań, doznań, światów. To nieprawda, że Sosnowski nie szanuje czytelnika, odmawia uczynienia poezji zrozumiałą, nie chce, aby wiersze były czytane, nie podaje znaczeń na tacy, wyśmiewając nawet ich możliwość. Przecież właśnie to, że niszczy swoją poezję z książki na książkę, z wiersza na wiersz, z cyklu na cykl, każe nam towarzyszyć mu w tej podróży, dzielić znój. Jesteśmy wrzuceni w świat, w którym dopiero stopniowo, jeśli w ogóle, dowiadujemy się, jak się poruszać, uczymy się, przeżywając rozmaite poetyckie przygody i niesnaski. To doświadczenie nieważkości to jedna z najbardziej unikalnych przygód, jakie poezja nam oferuje. Sosnowski tak naprawdę jest jednym z nielicznych nowoczesnych, futurystycznych wręcz poetów w Polsce. Jego proteuszowy język zmienia się, tak jak zmienia się sposób, w jaki dochodzą do nas odłamki informacji, szczątki zdań, coś, co ma sens i zarazem natychmiast go traci. Poezja Sosnowskiego, bardziej niż większość literackiej produkcji w Polsce, przypomina sposób, w jaki większość z nas żyje swoje życie â wirtualnie, w rozcapierzeniu na medialne osobowości. Sosnowski pozostaje poetą zarazem ultrawspółczesnym i całkowicie tradycyjnym, cały czas wypełnia jedynie maksymę poetycką Mallarmégo, czyli „mówi głosem swojego plemienia” â po prostu to plemię coraz rzadziej wyraża się zdaniami złożonymi czy w ogóle zrozumiałymi słowami. Czy w ten sposób pogłębia Sosnowski tylko kryzys języka i myślenia? Nie, jego strategia jest raczej odpowiedzią na estetyczny konserwatyzm i tradycyjne oczekiwania wobec poezji, która ma nas „podnosić” czy „wzruszać”. Stąd w kilku ostatnich tomach wiersze parodiujące heglowsko-heideggerowskie twierdzenia o „poecie w czasie marnym” i o tym, jak „to, co się ostaje, ustanawiają poeci”, które często balansują na granicy własnej parodii albo nieśmiesznego dowcipu. (...)
Agata Pyzik, Szum centrali, dwutygodnik.com, nr 154/ 2015